Z rządowej limuzyny na kolej w Karpaczu
Zbigniew Pawłowski to legenda Karpacza i Karkonoszy. Kolej w Karpaczu przez 52 lata, była jego drugim domem. Zaczynał, gdy kolejki jeszcze nie było. Do ostatnich chwil życia dbał o jej stan techniczny. W Karkonosze trafił z Warszawy, gdzie po wojnie woził najważniejszych dygnitarzy partyjnych w komunistycznej Polsce.
– Józef Cyrankiewicz bardzo lubił uciekać swojej obstawie. Zabierał mi klucze i urywał się. Nie mam pojęcia, gdzie wtedy jeździł, ale ochrona z Urzędu Bezpieczeństwa, nigdy nie mogła go złapać. Bardzo dobrze prowadził i miał samochody z bardzo dobrymi osiągami – wspominał Zbigniew Pawłowski.
Z limuzyny na kolej w Karpaczu
Tuż po wojnie woził Cyrankiewicza amerykańskim chevroletem – olbrzymią limuzyną z sześciolitrowym silnikiem. Do dyspozycji sekretarza później oddano opancerzoną czeską skodę. Jeszcze większy wóz, ważący ponad 5 ton. Kierowcy miewali z nim sporo kłopotów, ponieważ zbyt słabe hamulce powodowały, że trudno było go zatrzymać.
– Cyrankiewicz był socjalistą, człowiekiem szalenie inteligentnym. Dbał o pracowników. Gdy wiedział, że będę musiał długo czekać np. przed Belwederem, kazał zajeżdżać wcześniej do sklepu i kupował prowiant. Przewodził Polskiej Partii Socjalistycznej, więc ostrzegał tylko, bym nie chodził do kierowców z „tamtej” branży, to znaczy z Polskiej Partii Robotniczej. Chyba mnie lubił i miał do mnie zaufanie – tłumaczy dawny szofer I sekretarza PPS-u.
Pracując dla partyjnych dygnitarzy nie można było dobrze zarobić. Kierowcy starali się więc dorabiać na wszelkie sposoby, między innymi wożąc młode pary do ślubów. Do komitetu centralnego często przychodziły w tej sprawie donosy. Konsekwencji nie wyciągano, jeśli ślub był cywilny. Jeśli ktoś zawiózł młodą parę do kościoła wylatywał z pracy.
– Młodzi nawet nie wiedzieli, że jadą do ślubu limuzyną Cyrankiewicza – dodaje ze uśmiechem Pawłowski.
Z Józefem Cyrankiewiczem pracował do 1948 roku, do chwili zjednoczenia PPS z PPR. Gdy Cyrankiewicz został premierem, woził innych sekretarzy, między innymi Włodzimierza Reczkę późniejszego ministra turystyki. Jechali razem na ślub Cyrankiewicza z Niną Andrycz, na którym Reczka był świadkiem.
Niemieckie prawo jazdy
Zanim Zbigniew Pawłowski wsiadł do rządowych limuzyn, musiał zdobyć prawo jazdy. Kierowcą został w 1944 roku. Udało mu się wtedy w Puławach, będących jeszcze pod okupacją niemiecką, zdać egzamin. Wdrukowany na płótnie niemiecki dokument zachował w domowym archiwum.
Pod koniec wojny uciekł lasami do Lublina i tam wstąpił do Polskiej Armii. W wojsku było wówczas bardzo mało żołnierzy, którzy umieli jeździć. Wojskowi uznali jego niemieckie uprawnienia. Przydzielono go do specjalnego komanda, które zaraz za linią frontu zabezpieczało urządzenia w fabrykach. Chronił przed szabrownikami zakłady w Łodzi, w Warszawie i w Gdańsku.
Po wojnie wojskowych kierowców podzielono. Część poszła do Komitetu Centralnego PPR, inni do Komitetu Centralnego PPS. Zbigniew Pawłowski trafił wtedy do sekretarza Cyrankiewicza.
Po kilku latach pracy za kierownicą, postanowił zmienić zawód. Został pracownikiem PTTK-u. Nie wahał się, gdy dowiedział się, że zwalnia się miejsce w schronisku Samotnia. Przejazdem był wcześniej w Jeleniej Górze i podobały mu się Karkonosze. W styczniu 1950 roku zaczął prowadzić schronisko. Był jego kierownikiem przez 8 lat. Samotnia była wtedy najpopularniejszym celem wycieczek.
– Wewnątrz była jeszcze zachowana część oryginalnego niemieckiego wyposażenia. Np. cynowa aparatura do rozlewania piwa. Pamiętam też przepiękną poniemiecką miśnieńską porcelanę. Tylko nie wolno było na niej podawać posiłków, bo był na niej obraz schroniska i niemiecki podpis – Mały Staw. Niestety tej porcelany dziś już tam nie ma – mówi Zbigniew Pawłowski.
Z Samotni przeniósł się do Domu Śląskiego. Został pierwszym prywatnym dzierżawcą schroniska w komunistycznej Polsce. Równocześnie zaproponowano mu pracę przy budowie kolei linowej na Kopę. Obsługiwał kolejkę roboczą, która służyła do transportu materiałów budowlanych i biegła tuż obok późniejszej kolei.
Kolej w Karpaczu, budowa szła sprawnie
Kolej w Karpaczu u otwarto 22 lipca 1959 roku. Wieziono pierwszych pasażerów, by po 3 dniach kolejkę zatrzymać i wyregulować mechanizmy. Trwało to do 20 grudnia.
– Tak naprawdę budowę skończyliśmy w grudniu, ale w tamtych czasach trzeba było otwierać, albo w Święto Pracy – 1 maja, albo 22 lipca w rocznicę ogłoszenia manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Taka była wówczas moda – wspomniana Pawłowski.
Według niego wówczas był to w Polsce nowoczesny wyciąg, ale za granicą jeździły już znacznie lepsze konstrukcje. Przez wiele lat pracy (kolej w Karpaczu zamknięto po 58 latach, w 2017 roku) poważnych wypadków na kolejce nie odnotowano. Kilka razy zdarzały się awarie. Do jednej z nich doszło, gdy synowie któregoś z pracowników przypadkowo wyłączyli zabezpieczenia.
– Zjeżdżaliśmy około godziny 24. Około 17 podpory słyszę jak kierownik krzyczy do mnie: Skacz! Dobrze, że było dużo śniegu. Skoczyłem. Patrzę do góry, a tam wszystkie krzesełka dojeżdżające do 17 podpory wypinają się i spadają na ziemię. Biegnę do góry, by zatrzymać wyciąg. Kawał drogi i zanim dobiegłem spadło ponad 70 krzesełek, ze 150. Na godzinę 9 rano wszystkie krzesła były założone. To była ciężka robota – mówi Pawłowski.
Lawina w Białym Jarze
20 marca 1968 roku tuż obok doszło do największej tragedii w polskich górach. Zginęło 19 osób. Zbigniew Pawłowski był jednym z pierwszych ratowników, którzy dotarli na miejsce. Wspomina, że tego dnia była piękna pogoda. Wiał tylko silny wiatr, dlatego wyciąg nie pracował. Informację o lawinie przyniósł niemiecki turysta, który cudem uniknął śmierci. Do wypadku doszło, gdy przez Biały Jar szła wycieczka radzieckich nauczycielek. Prowadził je niedoświadczony przewodnik z Warszawy. Prawdopodobnie grupa sama wywołała lawinę, choć zaraz po wypadku mówiono, że mógł ją wywołać samolot odrzutowy, którzy przekroczył barierę dźwięku. Czoło lawiny miało ponad 20 metrów. Zwały śniegu skosiły wszystkie stojące na jej drodze drzewa. Podczas akcji ratunkowej istniało niebezpieczeństwo, że śnieg znowu się osunie. Ratownicy wezwali żołnierzy z moździerzem, aby odstrzelić nawis.
– Nie umieli strzelać i pierwszy pocisk spadł po czeskiej stronie przy schronisku Loucni Bouda. Czesi mieli potem wielkie pretensje – tłumaczy Pawłowski.
Ekipy ratownicze wyciągały zwłoki przez ponad tydzień. Ostatnią zasypaną osobę turyści przypadkiem znaleźli po 16 dniach.
Zbigniew Pawłowski przeszedł na emeryturę w 1984 roku. Jednak codziennie można go było spotkać na kolei. – Kolejni kierownicy wyciągu, którzy przychodzili po mnie, nie mieli uprawnień na prowadzenie kolei i zawsze zostawałem. Tak pracuję do dziś, ale może czas iść już na drugą emeryturę – mówił w wieku 79 lat.
Nie zrezygnował z pracy. Codziennie przychodził na kolej w Karpaczu. Zmarł w 2010 roku w wieku 85 lat. Już za jego życia kolejkę linową na Kopę nazwano jego imieniem – Zbyszek. Nowy wyciąg kanapowy też nosi jego imię.